Pytanie o znaczenie jednostki w tworzeniu zjawisk oddziałujących na życie społeczeństw jest jednym z głównych wątków historii ludzkości. Prawdopodobnie zaczyna się specyficznym konfliktem mocnych osobowości dotyczącym spożywania owoców. A że akurat było to Drzewo Mądrości lub Wiadomości można uznać za fakt drugorzędny.
Na naszych oczach i w naszych mózgach kreuje się wielkie dramaty jako pojedynki wcielonego zła z wcielonym heroizmem, sugerując, że wyeliminowanie lub ciężka, najlepiej nieuleczalna, choroba tego pierwszego będą miały przełomowe znaczenie dla sytuacji w skali międzynarodowej, powszechnej i długoterminowej.
Chodzi prawdopodobnie o zupełnie naturalne poszukiwanie uproszczeń, możliwość identyfikowania nieszczęścia z konkretnym człowiekiem, który staje się nie tylko symbolem pewnego s y s t e m u, ale przede wszystkim rozwiązaniem dylematu, jak powinno się to wszystko zakończyć. W dodatku lekcja z przeszłości chętnie posuwa dobre przykłady: wiadomo kto zbudował szalupę, która uratowała rodzaj ludzki i zwierzęcy, czyje zaskoczenie wbitym w plecy nożem uratowało republikę, czyj kamień wyrzucony z procy przekonał rzesze wrogów, że Pan jest po naszej stronie, czyje nazwiska figurują pod najbardziej okrutnym podziałem naszego kontynentu.
Mamy potrzebę nazywania, oskarżania i zwalania winy na kogoś znanego z imienia i nazwiska, odpowiednio często wymienianego w relacjach medialnych; najlepiej wpisującego się
w obowiązujący od jakiegoś czasu status celebryty, „twarzy…” i potwora, budzącego niekiedy dobrze skrywane kompleksy lub nadzieje. Tacy po prostu jesteśmy.
Powyższa koncepcja ma swoją drugą stronę, kiedy wielkie wydarzenia nie mają jednego oblicza – trwająca nadal globalna pandemia, wielkie i małe kryzysy ekonomiczne, inflacja, wymyślenie internetu, wytrzebienie ptaka dodo oraz szalejące ceny cukru w sezonie dżemowym. Wtedy budzi się niepokój, w naturalny sposób wyparty przez przekonanie, że jeśli dane zjawisko nie ma swojego ulubionego bohatera, to nie jest na tyle istotne by się nim dłużej interesować.
W czasie realizacji wielu naszych projektów, promujących małopolskie przedsiębiorstwa w kraju
i zagranica spotykaliśmy się z postawą podkreślania roli i znaczenia lidera jak i z dążeniem by za wszelką cenę ukryć prawdziwego decydenta. Oczywiście nie dotyczy to sytuacji, gdy nazwa firmy zawierała jednoznacznie nazwisko twórcy, reszta (zainteresowania, słabości, ulubione alkohole
i miejsca wypoczynku…) była pieczołowicie upakowana na stronach łatwo dostępnych portali społecznościowych. Są wielkie marki, które wręcz podkreślają dane założyciela: Disney, McDonald ’s, Bugatti, Van Pur, CR7, RL9, Grześki i Prince Polo. Są takie, które nigdy nie były utożsamiane z żadną postacią: Wyborowa, Coca Cola oraz Coś do Przegryzienia.
Jaka strategia jest lepsza? Będąc z przekonania personalistą i indywidualistą skłaniam się jednak ku przejrzystemu wytłumaczeniu mi – jako konsumentowi – kto za tym stoi; jak się nazywa ten pan, którego buty rozpadły mi się po pierwszym deszczu, ten, dzięki któremu moje oszczędności maleją zamiast rosnąć oraz ten lub ta, dzięki którym koniec każdego miesiąca zapowiada się nieustannie zagadkowo.
Stosunkowo mało firm używających w naszym kraju imion własnych właścicieli posługuje się rozszerzeniem „ … i synowie” lub „…i córki”, co zapowiada kryzys firm rodzinnych i wzrost obrotów doradców ds. sukcesji gospodarczej. Rozszerzenie „…i partnerzy” lub „ … and company” niczego tu nie załatwia. A sprawa jest doniosła. Zanim nasze nazwiska staną się tylko inicjałami.
Pozdrawiam Jacek A.